Paweł Szeliga

Paweł Szeliga 

Paweł Szeliga (ur. 1970 r. w Nowym Sączu), poeta, prozaik, satyryk. Absolwent socjologii KUL. W latach 1995-2015 dziennikarz „Dziennika Polskiego” i „Gazety Krakowskiej”. W czasie studiów związany z lubelskim środowiskiem literackim, publikując prozę w wydawanym w tym mieście Ogólnopolskim Kwartalniku Literackim „Akcent”. Wiersze, prozę poetycką i opowiadania zamieszczał m.in. w „Akancie”, „Akcencie”, „Krzywym Kole Literatury” i „Magazynie Literackim”. Współpracownik ogólnopolskiego pisma satyrycznego „Twój Dobry Humor”, gdzie publikowano jego humoreski. Wybrane wiersze zostały przetłumaczone na język łemkowski i słowacki.
Publikacje książkowe: 
„Umieram każdej nocy” (wiersze) Kraków 1996,
„Im noc ciemniejsza” (opowiadania) Lublin 1996,
„Rzeźnia poetów” (wiersze) Kraków 1998,
„Śpiew kalekiego ptaka” (opowiadania) Kraków 1999,
„Na wariackich papierach” (humoreski i skecze sceniczne) Kraków 1999,
„Budzenie opowieści” (mikropowieść) Podkowa Leśna 2001,
„Przez mleczną drogę” (wiersze i proza poetycka) Kraków 2007.

 

drugie wejście heraklita
widziałem dziś cienie zaklęte
w skamielinę na porowatej
powierzchni zachowały się
kształt ich nosów
kontury twarzy
a nawet
cienkie konary włosów
pokrywających kratery brody
cienie były wyraźniejsze
od rzucających je ciał
zatrzymane w bezczasie
przyglądały się z uwagą
brodatemu heraklitowi
który stanął w zaklętej w beton
wodzie gdy wszedł
po raz drugi do tej samej rzeki
Czternaście karatów
sprzedałem dziś obrączkę
czternaście karatów, sto pięćdziesiąt dwa złote
za mało na buty, w których można by uciec
od dwudziestu trzech lat życia noszącego twoje imię
wystarczająco dużo na kolację przy świecach
ze stekiem, butelką burgunda, napiwkiem dla kelnera
i jedną nadpaloną świeczką, udającą nieudolnie romantyczny klimat
sprzedałem dziś obrączkę
zostawiła po sobie rów mariański odciśnięty na palcu
skóra nie potrafi go wypełnić, zapomnieć lat
przez które kruszec wrastał w kość
po samotnej kolacji mijałem kloszarda
karmiącego gołębie zeschniętym obwarzankiem
w jego oczach widziałem łagodność
a w szerokim łuku ramienia rzucającego okruchy była miłość
która poderwała się pod niebo z radosnym furkotem gołębich skrzydeł
13 maca 2018 r.
Przeprowadzka
Dwa tygodnie po śmierci taty
mama stoi przed rozrputym
brzuchem szafy
Może byś chciał tę koszulę
Pyta
Ojciec prawie jej nie nosił
Koszula nie pachnie tanim tytoniem
unosi się nad nią lekki zapach lawendy
której nie lubią mole
W domu starannie ją składam
i wpycham głęboko na półkę
poza zasięg wzroku i rąk
jakbym bał się zarazić śmiercią
3 października 2016 r.
Stypa – refleksja II
umarł człowiek kiedy odchodził
nawet liść nie zatańczył na wietrze
jego kroki zagłuszył brzęk talerzy
w kuchni i głośny śmiech
ludzi wracających ze spaceru
tylko jakieś dziecko obudziło się nagle
i płakało całą noc
ale to chyba kolka
Kanjpa – jesienne klimaty
do knajpy przez okno wpadają
liście tak pachną jakby
ta jesień była pierwsza a jej
wątły kręgosłup nie ustępował
pod naporem czasu
płynny bursztyn faluje
w kryształowej niecce pod ścianą
blisko fortepianu pijany poeta
zanosi się wersem jak dziecko
płaczem
van gogh
w tej ciszy tykanie zegara
jest jak huk wystrzału
vincencie trzeba było
jęku całego wszechświata
zebranego w membranie
miękkiej muszli ucha żebyś
wyrzucił siebie na śmietnik
i zgrabnym ruchem pędzla
stworzył strzeliste cyprysy które
do dziś kłębią siwą brodę pana boga
madonna błękitna
ponad łąkami płyniesz
błękitna madonno odziana
w suknię cumullusa
gdy słońce wykreśla ścieżkę
ponad widnokręgiem
topią kolana w trawie pasterze pod lasem
ponad rzekami płyniesz
błękitna madonno
przyjmuje cię ta woda –
wielka kropielnica
błękit stapia się z błękitem
fala nie przekreśli
gładkiej powierzchni żyły
na ciemnej skórze ziemi
ponad kościołem płyniesz
błękitna madonno
wysoka wieża jak pika
targa twoją suknię
trzask rozrywanego ostrzem
materiału jest grzmotem pioruna
a łza ulewą która
pochłania i oczyszcza
adamowi ziemianinowi
usiądźmy przed drogą
usiądźmy przed drogą
ciemny mięsień zegara
stuka nerwowo na piersi ściany
drewniany dom rozprostowuje kości
trzaskają stawy sufitu
skrzypią kolana podłogi
usiądźmy przed drogą
niebo sczepił z ziemią
miodny plaster słońca
biały bandaż bocianów
przepasał widnokrąg
trzeba usiąść przed drogą
by ponieść ciepło drewna taboretu
w pusty świat miękkich kanap miasta
feuerbach
jak wyglądał twój bóg feuerbachu
gdy drzazga śmierci przeorała serce
czy był gromowładnym zeusem
czy może lokiem wikingów
przed którymi drżały zastępy
rogatych wojowników
a może twój bóg stworzony
lękiem pokoleń miał
miłość w błękitnych oczach
gdy chłodny oddech śmierci
zmierzwił twoją brodę
grube księgi traktatów
pękły jak greckie amfory
stratowane sandałami teban
by w smudze gwiezdnego pyłu
sześćdziesiąt osiem razy okrążyć ziemię
ludwik feuerbach 1804-72
ballada o albatrosie
twoje skrzydła zszywają
nitkę widnokręgu
ta wyspa smagana wiatrem
jest tylko plamą na miodnym pasku oka
nie potrzebujesz lądu
by płynąć pod elipsą nieba
wolny nawet wtedy gdy
ostry pazur wiatru oddziela
tlen od cząstek powietrza
zabijając życie
piękny jesteś albatrosie
wyniosły władco lodowej pustyni
bogu marynarzy fetyszu poetów
chmury nieustannie wybielają
twoje pióra a ocean jest dywanem
ponad którym płyniesz
w nieśmiertelność
dla niej
nie pamiętam kiedy
posiadłaś tę niesamowitą
zdolność do bezgłośnego płaczu
w ciemności
osiągasz w tym prawdziwe mistrzostwo
ale jestem czujny
bezbłędnie rozpoznaję ciepłe
krople spadające na moje dłonie
zapachu soli zmieniającej się
w obłok pary nie sposób
z czymkolwiek pomylić
próba dialogu
nie potrafimy już z sobą rozmawiać
kiedyś mówiłem
niebo
a ty dodawałaś
ękit jak tafla lodowiska
odbija promienie słońca
w niedzielny poranek
dziś nasze słowa
mijają się jak przechodnie na ulicy
dlatego gdy mówię
odchodzę i wszystko ci zostawiam
nie zabieram nawet fragmentu powietrza
gęstego od naszych niewypowiedzianych słów
ty dodajesz
dobrze ale po drodze wyrzuć śmieci
a wracając kup cukier
bo będę piec szarlotkę
nie umiemy już z sobą rozmawiać
po dziesięciu latach
słowa znaczą tylko tyle ile im
sensu zapisano w słownikach