Andrzej Wierzchowski

Wierzchowski

ANDRZEJ WIERZCHOWSKI – profil artystyczny

Autor jest krakowianinem od zawsze. Urodził się na tyle wcześnie, by zdążyć na jagiellońskie wykłady Niesamowitych: Klemensiewicza, Pigonia, Wyki. Ten czas go przypisał do panaadamawłodkowego Koła Młodych ZLP, kiedy to ze znamienitszymi od siebie, a bywało, że i gorszymi biesiadowało się, nie tylko poetycko, po krakowskich knajpkach, których dziś po prostu już nie ma. Debiutował w 1961 roku na łamach „Tygodnika Powszechnego”. Bywało że wiersze do druku przyjmowała mu Wisława Szymborska. Drukował w czasopismach literackich, w almanachach. Ale poetyzował nie za wiele, dziennikarzył sporo. Wydał tom reportaży, dwie powieści napisał. Dwutysięcznym roku wydał cztery tomiki swoich wierszy: „Najprostsze”, „Mały poemat”, „Powrót liryka” i „Panny nierządne”
Dziś nadal wsłuchuje się w ciszę po mariackim hejnale przemierzając uliczki zaczarowanego miasta. Od przełomu wieków oddaje się także twórczości plastycznej,
Tworzy i wystawia swoje fotobity – obrazy fotograficzne, stworzone na pograniczu obiektywu i komputera. Stanowią kreację zdarzeń rzeczywistych, lecz usadowionych nie dosłownie, pomieszczonych gdzieś w krainach niedopowiedzianej bajki.. Zgromadził je albumach: z Polski, ze Słowacji, z Czech.
Od paru lat prowadzi też własną serię artystyczną. prezentującą bibliofilsko wydane dziełka
z zakresu literatury faktu. Do dziś wycyzelował ich niemal tuzin:

„Artysta Prawdziwy”, „Rysunki i obrazy Janusza Marji Brzeskiego”. „Teraz jest wszystko możliwe”. „Wiersze i obrazy moje – wybór”, „Umelec” – opowieść autobiograficzna. „Przybysz”, „Obscena”, „Mego dziadka piłą rżnęli”, „Łuny nad Wolyniem’, „Przesypał się czas” (w opracowaniu) i „Moja nieznajoma”.

Hipostaza – fragmenty ANDRZEJ WIERZCHOWSKI

Cisza była. Tylko wiatr jesiennym liściem szeleścił po trotuarze. W pokojach o tej porze drzemano powszechnie, tylko u niego stukotała maszyna. Siły zbierano na wieczór. Zresztą diabli wiedzą czym się zajmowano. Nawet codziennej licytacji bridżystów z dołu słychać nie było.
Umyślił sobie. że najdalej jutro, przy obiedzie rzecz się musi dokonać – do czegokolwiek by nie miało prowadzić. Już i tak za długo czekał. Tydzień prawie, a każdy dzień nieść mógł niekorzystną odmianę…
Ujrzał ją przecież już dnia pierwszego. Jej uroda należała do nieprzemijających. Czuł się odtąd jak bohater tych magicznych chwil, kiedy mężczyzna spotyka kobietę, i odtąd wszystko zdarzyć się może. Najchętniej wsadziłby głowę pod lodowe strugi górskiego wodospadu – gdyby to cokolwiek rozwiązywało. Nie, musi zrobić co sobie umyślił…

[…] Spał nawet dobrze. Tylko nenufary się śniły. A on rozchełstany, rozgorączkowany poganiał kamerę jakby to rumaki były… Wstał wcześnie. W Tatrach dopiero świt na wierzchołkach bielał. Jeszcze wcześnie. Wszystko jeszcze pozamykane. Nie mógł w pokoju usiedzieć. Pójdzie do kawiarni. Zje coś do kawy, przy gazecie, wśród ludzi. Panujący tam rozgwar zagłuszy poszept, co w głowie narastał.’ „Uda się, uda!” ślizgał się wzrokiem po gazetowych tytułach, które odbiegały gdzieś spiesznie w dal. Co niosły…? Było to obojętne. Najzupełniej obojętne.
Nie wytrwał długo przy stoliku, jakby się bał, że kwiaciarnie pozamykają z jakiegoś powodu, który on przegapił. Przegapił!
Ze śniadania całkiem zrezygnował, wyszedł na ulice, w chłodny podtatrzański dzień.
Kupił trzy róże. Żółte. Nie kazał zawijać. Niósł je swobodnie, beztrosko. Aż machnął zbyt szeroko, utłukł główkę róży o metalową balustradkę, która przydomowy ogródek od reszty odgradzała. Zostały dwa pąki. Wystarczy- szybko ocenił i przemknął do swojego pokoju, bacząc by nikt go nie podglądnął.
Na sali jadalnej był przed innymi. Właśnie talerze rozkładano. Podszedł do upatrzonego, dobrze zapamiętałego miejsca i jedną różę umieścił na czekającym talerzu, drugą przy sztućcach umiejscowił. Zostało mu chyłkiem wrócić do swojego stolika.
Spoglądał, kiedy przyjdzie. Przyszła, jak co dzień, szybka, zaaferowana. Siadając przed talerzem zwolniła, przycichła, nieufnie przyglądała się różom, po jadalni wzrokiem szukała.

[…] Jadł swoje dania, jakby nigdy nic. Nawet wzroku znad talerza nie podnosił. a kiedy wreszcie podniósł – stała przy jego stoliku. Zobaczył oczy duże, na nim spoczywały.
– To Pan…? – spytała półszeptem, nie głośno, tak jednak, że musiał usłyszeć.
– To ja – przytaknął.
– Dlaczego…?
Lecz odtąd historia nabiera innego wymiaru.
– Hipostaza – przebiegło mu przez myśl, nie wiadomo czemu. To nazwa czegoś nieistniejącego. Więc krasnal jest hipostazą… – ale nie miłość! – natychmiast uzupełnił.
I taki był ten nowy początek.

Czekam

wiem że Ciebie nie ma
bo nie ma

i nagle przychodzisz

otwierasz czaszkę jak skrzypiec pudło
wiem – jesteś wirtuoz
wiec się nie boje

dotykasz
jakbyś palcami drążył szare zwoje
w których istnienie osobiście wątpię

i bez litości jesteś
bez miary

sny elektryczne
strugami nalewasz
sączysz lodowate zdroje
nalegasz
abym bohaterem został
tu i teraz

i zawsze odchodzisz

a ja
z otwartym czerepem
wrażliwy i chłonny
i znowu bezbronny
jak porzucony na operacyjnym stole

czekam
czekam

Jest taka śmierć portretów

… a faktura cienko spękana na twarzy
… a cień stwardniały u zgaszonych warg

Jest taka śmierć portretów
nim jeszcze wrosną szorstkim ciałem w strych
nim oczy przymkną pod prochem
i kości spaczone zaskrzypią

I jest taka śmierć
jakby mimo
jak pęknięcie włoska

Podobna do chłodu pokoju
w chwili po zdmuchnięciu świecy
Pokoju w którym oczekuje model

„Kossakówka” końca wieku

   pamięci Glorii

wszystko zamknięte
nikt nie przychodzi
po co

łuski rdzy
z ogrodzenia
spadają
jak łzy

w ogród wsiąkły ślady
przesunął się czas na zegarze
głos ochrypł do końca

i tylko koty
włóczą się
zafrasowane

one wiedzą
jaki to żal
straszny

Panny nierządne

Przychodzą do nas horyzontem
pachną obłokiem i snem z tysiąca
drżą nam w ramionach i perlą się znojem
biodrzaste i mleczne –
panny nierządne

Panny nierządne – w pióra otulone
w jedwab aksamit i tiule
powolne naszym spodziewaniom
najcieplej się czują w swych aktach

Jak nie dolane dzbany chłonne
ochotne naszym żądzom
w swobodzie bezwstydzą do rana
doświadczają nas –
panny nierządne

Panny nierządne – jędrne i rumiane
na sianku żarko chrzęszczące
w zadyszce naszeptują
słówka niesłychane

Oczywiście są piękne jak nasze wyobrażenie
oczywiście są dobre jak świat dla nas sprzed lat
warg rozchylonych przynoszą gorączkę
senne uspokojenie –
panny nierządne

Przesłanie

Przez tyle sierpni i ciężkich jesieni

szliśmy obłoku i grudy drogami
dwie drogi pewniej cel utrafią

Noce błękitniały świty zachodziły
kredą znak pisano ścierano starannie
podwójnie zapisane oznacza to samo

Przelotne ptaki wiły puste gniazda
kamienie w potoku plotły krągłe śpiewy
słowo uporczywe owocuje w owoc

Mroczniały szkarłaty w złoto rosły cienie
schody były strome drzwi nie miały klamki
cząstki połączone całość sobą tworzą

Nic nie powtarzając wracamy raz jeszcze
Dajemy głos ciszy a ciepło przestrzeni
Ty i ja

Najprostsze

czy komuś coś pomogłem
ukoiłem cierpienie
najmniej – łez nie wywołałem

czy potrafiłem
w palcach sprawdzić sen

czy na złoto przemienić
w ciasnym tyglu siebie
w epoce lodowej serca
umiałem coś
cokolwiek