Arkadiusz Frania

A. Frania_zdjęcie

Arkadiusz Frania

urodził się 4 maja 1973 roku w Przechlewie (obecnie woj. pomorskie). Poeta, prozaik, krytyk literacki.

W 1993 roku ukończył Technikum Hutnicze w Zespole Szkół Elektroniczno-Mechanicznych w Częstochowie (technik-elektronik o specjalności: elektryczna i elektroniczna automatyka przemysłowa). W latach 1993 – 1994 studiował na Wydziale Elektrycznym Politechniki Częstochowskiej w Częstochowie.

W 1999 roku ukończył filologię polską w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Częstochowie, a w roku 2000 – Podyplomowe Studium Informatyczne w Szkole Informatyki przy Politechnice Częstochowskiej w Częstochowie.

W 2003 roku uzyskał tytuł doktora nauk humanistycznych w zakresie literaturoznawstwa (Uniwersytet Śląski) na podstawie rozprawy Powojenne dyskusje nad pozytywizmem. 1944/45-1948/49.

 

Opublikował

  • pięć zbiorów poetyckich:
  • na przykład mnie nie ma (1994, 1996),
  • powiedz mi siebie (1995, 1996),
  • na zimnym uczynku (1999),
  • ale się nie budzę (2004),
  • zacząć nic od początku (2012);
  • dwie książki prozatorskie:
  • Jestem pomysłem Pana Boga na człowieka (2010),
  • Rzeźby w maśle. Prozy z pamięci (2014);
  • cztery tomy krytycznoliterackie:
  • „Solidne niefarbowane retro”. O poezji Tadeusza Gierymskiego (2004),
  • Strażnicy i najeźdźcy. Zjawiska we współczesnej poezji regionu częstochowskiego (2005),
  • Poświatowska, Marjańska, Cichla-Czarniawska. Trzy szkice typu ziemia-ziemia-ziemia (2007),
  • Lipton story. Esencje krytyczne o sztuce pisarskiej Jacka Durskiego (2009).

 

W 2014 roku nakładem Književniego Klubu „Branko Miljković” w Knjaževacu (w serii Biblioteka „Bdenje”) w tłumaczeniu Olgi Lalić-Krowickiej ukazało się pt. Asocijacije serbskie wydanie Jestem pomysłem Pana Boga na człowieka.

 

Mieszka w Częstochowie.

Arkadiusz Frania

 

* * *

 

z trudem rozłupałem

ten kamień

ale wreszcie się udało

z wnętrza rozległo się słowo

którego nie ma w ludzkim języku ziemi

 

* * *

 

liczę chmury

pierwsza druga trzecia

 

liczę ludzi

jeden dwa

 

liczę biedronki

na sukni sprzedawczyni

w kiosku ruchu

jedna

 

patrzę na wskazanie

słupka rtęci

zero

niemiłosierne

zero

 

* * *

 

wreszcie zrozumiałem ideę

 

w białej filiżance

do połowy wypełnionej kawą

tonie osa

oblepione cukrem skrzydła

ciągną na dno

 

spokojnie obserwuję

nie wpadam w panikę

 

wiem

że właśnie w tej chwili

chaos staje się porządkiem

 

jasność została raz na zawsze

oddzielona od ciemności

 

w oczach przechodzącej kelnerki

nie widzę zaniepokojenia

 

może podejrzewa mnie

o mistyfikację

 

to przecież nie pierwsza zapowiedź

końca świata

w tym roku

 

* * *

 

przepływa przeze mnie rzeka

 

urwiste brzegi

porośnięte ostami pokrzywami

dzikim mleczem

 

zwabione smakiem róży

kaczki

giną

splątane w zielu

duszą się własnym łakomstwem

 

dno skaliste nierówne groźne

wyłożone terakotą kolczastych kamieni

wody nie zdołały złagodzić

kształtów

 

słońce nie potrafi prześwietlić

mętnej powierzchni

na której błąkają się ważki

osy i nenufary

 

przepływa przeze mnie rzeka

 

bez źródła

bez morza

 

* * *

 

w nocy

odczytuję

myśli spisane na pergaminie

z asuncion

 

tajowie wypuszczają lampiony

balony z żywym ogniem

 

w niebo

 

odchodzą troski

i złe moce

 

rozświetla się przerwana

wpół

ścieżka żywota

 

rozbił się

garnuszek z gorącym mlekiem

 

krople łapczywie

z podłogi

zlizuje czarny kot

 

* * *

 

kapie czerwone mleko

z nabrzmiałej piersi

uniwersum

 

pękają gwiazdy

jak pęcherze

 

cierpka rosa spływa

korytarzami

ciemnymi

od gnijącego konaru topoli

 

macica nocy

wydęta

przeczuciem

 

na razie stoimy

przy zatrutej studni

a tobie chce się pić

 

nie zadrży mi głos

gdy podam ci kubek

mówiąc „pij kochanie”

 

* * *

 

budzę się optymistycznie

 

nie mam konkretnych planów

na dzisiejszą

wieczność

 

wstaję i wychodzę

przychodzę i siadam

 

między wstawaniem i siadaniem

wychodzeniem i przychodzeniem

milczenie krwi w żyłach

 

a potem szum w uszach

 

zakończył się piękny dzień

kładę głowę pod młot

który miażdży mój

sen

 

* * *

 

mój sen o rzece

wysycha

 

miasto

wypala mi w oczach

spojrzenie

 

czerń

nie mam innych skojarzeń

 

chciałem z podartych kawałków

chmur

zszyć swoje prowizoryczne

niebo

z terminem przydatności

choć na kilka dni

 

mój sen o rzece

wysycha

 

a jednak obracam się

na drugą stronę

rzeki

 

 

* * *

 

widziałem we śnie

 

potem jechałem czarnym wozem

w kierunku rzeki która nie płynęła

jej wody stały i puchły od ognisk

rozpalonych we wnętrznościach rozkopanej ziemi

 

myślałem we śnie

 

przyjdzie listonosz w czarnym mundurku

bez jednego złotego guzika

i powie że mój list do boga nie dojdzie do adresata

bo

nie nakleiłem znaczka

 

mówiłem we śnie

o tym co widziałem

mówiłem we śnie

o tym co myślałem

 

* * *

 

naiwni myśleli

że jest wielki

bo w szkole pani polonistka

mówiła egzaltowanym głosem:

„poeta to ktoś wielki

kto zmienia świat

i jednym słowem może wstrzymać ziemię

albo przywołać zaćmienie słońca”

 

a on był po prostu

zwyczajny

 

wciśnięty w rynek krakowskiego września

nie różnił się niczym szczególnym

od starszego pana

który w tej chwili wyjrzał przez szybę

z secesyjnego wnętrza kawiarni

a wcześniej drobnymi łykami

popijał herbatę dilmah

 

kiedy poeta przechodził

wśród hordy gołębi

one nie rozpoznały w nim żadnego miłosza

herberta

ani różewicza

 

a od ostatniego zbiorku wierszy

wcale nie zrobiło się jaśniej na

świecie

 

* * *

 

„piszę wiersze

krótsze niż oddech

 

piszę wiersze

głębsze niż morze

 

piszę wiersze

na kolanie”

 

szukałem tego wiersza kilka lat

 

napisany jeszcze na maszynie erica

gdzieś na przełomie 1992 i 1993

zgubił się zawieruszył w czasie

przeprowadzki

 

może upadł pod szafę

zakurzony nabiera liryzmu

gęstnieje

hartuje przestrzeń

 

szukałem tego wiersza w pamięci

spokojnie rozsuwałem firanki

i zaglądałem w oczy nienapotkanych

nie myślałem o nim parząc kawę

czytając wspomnienie lechonia o tuwimie

 

wydałem kilka osieroconych tomików

 

w zeszły czwartek udało mi się w końcu

zrekonstruować kilka słów

dwa pierwsze dystychy chyba przywołałem w całości

ale zakończenie takie beztroskie

więc może naprawdę brzmiało

 

„piszę wiersze

cichsze niż fale rozbijające się o czarny brzeg”

 

* * *

 

nie lubię mówić

wolę pisać

 

odrysowuję

świat zatrzymany w próchniejącym

jak drewniany krzyż

albumie

 

kreślę za pomocą

znaków wyjętych z

prymitywnego pisma kręgowców

 

„człowiek”

 

widzę zgarbioną sylwetkę starca

czuję wyczyszczone wiatrem włosy młodych kobiet

słyszę rwany chód dziecka wracającego ze szkoły

 

„morze”

 

widzę wygładzone przed burzą zmarszczki fal

czuję niewypatroszone brzuchy łososi

słyszę stygnący dźwięk kutra

 

nie lubię mówić

wolę pisać

 

kropką i średnikiem

chcę przechytrzyć śmierć

 

 

Arkadiusz Frania

 

Relikwie błogosławionej Anieli Salawy i chrumkanie Rudej

 

W kościele jest wesoło. „Wesoło” to niedobre określenie. Właściwsze to „radośnie” i „bezpiecznie”. Raduje się, cieszy serce i dusza. Do niedzielnego kościoła wychodzę bez śniadania. Na czczo pełniejsza jest modlitwa, słowa mają miejsce, by się rozgościć. Wiara zdobywa wyraźniejsze podstawy, zakorzenia się, wczepia, dobre panoszenie. Dzisiaj, tak pusty, z żołądkiem niemającym nic do trawienia wymodlę się za wszystkie stracone czasy przez wątpliwości i rozterki religijne, przez odejście od Kościoła. Agatka na głodnego nigdzie nie wyjdzie, chyba żeby oddać krew do analizy, ale to wyższa powinność, wymóg medycyny. Uszykowałem małżonce kromkę chleba z masłem i szynką, zażyczyła sobie kawałek bez tłuszczu, obrywałem więc z mozołem białe słoninowe paseczki.

Zespół młodzieżowy śpiewa. Po stokroć upojenie w leukocytach, cukrze i innych nieprzebadanych minerałach w organizmie, jakiś tam anionach, kationach. Do dzisiaj noszę w teczce wystawione w dniu 28 maja 2004 roku przez lekarza chorób wewnętrznych – anestezjologa skierowanie do poradni hematologicznej w sprawie konsultacji specjalistycznej na okoliczność podejrzenia u mnie poliglobulii. Agatce najbardziej podoba się pieśń o miłości, bo jest czułą, wrażliwą dziewczyną, jak pieśń. I miłą też.

Siadamy na skraju ławeczki stojącej przy schodach na chór, blisko wyjścia, opodal konfesjonału. To nasze stałe miejsce. Ksiądz proboszcz, chodząc po kolędzie powiedział, że siedzimy zawsze tam, gdzie siedzimy i łatwo nas namierzyć. Agatka od brzegu, bliżej ołtarza, a ja za nią. Za nami przychodzą inni, różni, ci sami. Modlimy się o zdrowie, niech uszy usłyszą, niech oczy zobaczą, niech dusza cierpliwie czeka na zbawienie. Przy drugim klęknięciu zauważam, że przytyłem parę kilogramów, już dawno powinienem przestać jeść kolację, piwo przed snem też do odprawienia. Pasek w spodniach się napręża, wyciera, przesuwam dziurki. Agatka mówi, że przesadzam, jeszcze muszę przytyć, to akurat dobrze, gdyż ona lubi panów z brzuszkiem. Nie mam brzuszka, ale, to jasne, rozciągnął mi się obrys, pęcznieję. Wierzę i tak się ratuję przed sobą. Maruś posądził mnie o tendencje autodestrukcyjne. To orzeczone, jestem dla siebie największym zagrożeniem. Tylko pisząc, nie mogąc nad życiem zapanować, jakoś panuję i się rozluźniam. Tak niewiele o sobie wiemy. Autoportret pamięciowy przedstawiałby kogoś innego, obcego. Gdybym nagle się zgubił i poszedł zgłosić na policję swoje zaginięcie, byłbym w niezłych tarapatach, nie wiedziałbym, co powiedzieć. Niebiescy panowie pomyśleliby, że kombinuję, mam rozdwojenie jaźni i poszedłbym jak nic do ciupy z białymi klamkami, to znaczy do białego domu bez klamek.

Ludzie na mszy świętej to menażeria, pasmanteria, garsoniera. Mąż pani w krótkich żółtych włosach ma baki i węszy za dziewczynami. Przygląda się każdemu damskiemu tyłkowi, taksuje koślawość nóg opiętych dżinsami i rajstopami. Kobieta co miała dłuższą czarną fryzurę ścięła ją figlarnie, mówiąc pewnie „Dość symetrii”. Jest też dziewczyna-modnisia, posiada z tysiąc przebrań, teraz na różowo, w zeszłym tygodniu zaryzykowała połączenie zieleni z bordo. Agatka zauważa, że dawno w kościele nie widziała naszych sąsiadów, chodzą chyba na późniejszą godzinę, nie każdy wstanie po sobocie o ósmej.

Nie mogę się skupić, bo spóźniona Ruda pcha się na ławkę, rozsadza się, taka byle jaka, po niewczasie i ważna, ważniejsza, najważniejsza. Cmoka. Wycmokuje z międzyzębia mak po kajzerce lub mysi ogonek rzodkiewki. Cmyk, cmyk. Cmok, cmok. Cmyka, cmoka. Pociąga nosem, katar z Kuwejtu do Norwegii. Prawdziwa zatoka świni, puściły śluzy. Bez chusteczki, na żywca. Chrumkanie. Nieustanna laryngologia kościelna przy konfesjonale. Żeby przynajmniej, przy-najwięcej Ruda była posadzką, posadzoną siedziała. A ona wierci się. Podniesienie, cmyk. Opuszczenie, cmok. Odpuszczenie, chrumk. Ksiądz wygłasza homilię o rytuałach pogańskich w społeczeństwie chrześcijan. I gdy ustaje chrumkanie, wtedy chrzęści Jan, sąsiad Rudej, jakby pozazdrościł jej istnienia głośnych płynów ustrojowych.

W kościele msza. W kościele relikwie błogosławionej Anieli Salawy. Obecność przewodników, czerwone światełko w tabernakulum, rzeźby patronów i wielki Chrystus z drzewa wiszący z rozpostartymi ramionami nad gromadą. Przez witraż w kształcie krzyża w ścianie płynie jasność różnobarwna jak stroje parafianki-elegantki o grubych łydkach. W białych oknach ujęty fragment budynku szpitala przy ulicy Mickiewicza. Wszystko idzie swoją przetartą, choć nową dla nas koleją. To już kiedyś będzie. Wieczność rzuca człowiekowi na przynętę chwilę, a ja walczę z chrumkaniem Rudej i nie mogę dojrzeć, czy krew w naczynku na ołtarzu się ścięła. A może to nie była krew, może to były kości? Z tej odległości słabo widzę, ale „Wierzę w Ducha Świętego, święty Kościół Powszechny, Świętych obcowanie, grzechów odpuszczenie, ciała zmartwychwstanie, żywot wieczny”. Amen.